Przegląd katastrof Aktu Obsesyjno - Maniakalnego wg Stasia,
... czyli skrócony spis jego bardziej bolesnych, hobbystycznych upadków (dokończenie).







(Klikaniem słuchasz lub wyłączasz!) ⇒ ⇗ Stasio nie ukrywa, że najwięcej urozmaiceń hodowlanych jego pasji, dostarczał mu zawsze okres letni. Otwierał on przed Stasiem wiele możliwości i to w sprzyjających warunkach klimatycznych. Okres ten, budził w Stasiu z zimowego snu, wielokierunkowe aspiracje pływackie. O pewnych ich aspektach, Stasio już był wcześniej wspominał. Stasio nie pamięta, skąd posiedli z braciszkiem podstawy utrzymywania się na wodzie. Podejrzewa jednak, że musiał w tym maczać swe brudne paluszki - oczywiście, jedynie celem ich umycia! - "troskliwy" tato. Pokiereszowane obrazy wspomnień, przywołują Stasiowi widok pływającego ojca stylem, który - po latach - Stasio nazwałby stylem "opalającej się foki". W stylu tym, dominowała militarna furażerka ojca, nieznacznie zmoczona z tyłu po jego ablucjach i ewakuowaniu się na brzeg akwenu. Mamy Stasio o to nie podejrzewa, bo styl, jaki w jego wspomnieniach prezentowała, był zbliżony do stylu, który jej przyszły utrzymanek, Fido, odziedziczył w genach. U mamy zaś, było to raczej pogłębianie dna, niż próba zerwania z nim - choćby tylko chwilowej! - więzi. Bez względu jednak na prapoczątki jego umiejętności pływackich, Stasio swe zdolności starał się solidnie i rzetelnie rozwijać. I gdyby nie dwa, drobne felery, dzisiaj mówionoby o Stasiu zamiast o Marku Spitzu, czy Michaelu Phelpsie! Pierwszy polegał na tym, że Stasio nie mógł opanować stylu motylkowego - choć bardzo chciał. O ile nawet "od biedy", akceptował osobno pracę góry i osobno pracę dołu ciała, to próba połączenia tego, całkowicie Stasia osłabiała. Zdarzało się, że wypływał w morze, by tam ćwiczyć swe postępy poza zasięgiem wzroku rozbawionych plażowiczów. Niestety, po interwencji ratowników zmierzających mu na pomoc w pontonie, Stasio uświadomił sobie, że ten styl może opanować jedynie wizualnie w telewizji. Drugim felerem była chorobliwa skromność Stasia. Stasio był cnotliwy do tego stopnia, że nawet gdy popatrzyło nań nieme słońce, biedak pąsowiał niczym przestępca przyłapany na "gorącym uczynku". Odzyskanie zaś potem równowagi psychicznej i wizerunkowej, też wymagało sporo cennego - a traconego przecież po tych spojrzeniach! - czasu. W efekcie, mimo pewnych zachęcających perspektyw, Stasio z żalem więc porzucił nadzieje sukcesów z pracy nad tym konikiem. Porzucił z żalem, bo okres ten wyjątkowo sprzyjał prezentacji - wypracowywanej przecież w "pocie czoła"! - rzeźby. Stasio dumnie się wtedy z nią obnosił, chociaż docierały doń opinie, że pomylił "rzeźbę ciała" z chorobliwym niedożywieniem. A to, co nazywał swoim "kaloryferem", było wg tych nieżyczliwych Stasiowi opinii, jedynie widokiem jego nadmiernie odsłoniętych żeber klatki piersiowej. Stasio był jednak ponad te opinie, bo wiedział, że odnoszone na tym polu sukcesy, muszą budzić wzrost zazdrości i frustracji jego męskiego otoczenia.
Wspomniane już, akwarystyczne ciągoty Stasia do natury (do akwarystyki po latach, też na pewien czas jednak powrócił), otworzyły jego delikatną strukturę wrażliwości na świat zwierząt. Choć w swoim życiu już się o niego potykał i wzrastał wśród kur, kozy, świni, psa Pikusia i kotki Nefci, to prawdziwa fascynacja tym światem, opadła go jednak w znacznie późniejszym wieku. W kotłowni jego dziewiczego miejsca pracy, kotka przyczyniła się wtedy do wzrostu populacji swego gatunku.

W niedługim czasie, nowi przedstawiciele tej populacji, stali się główną atrakcją biur. Ale warunek był jeden i to nienaruszalny - każde rozrywkowe kocię, miało do godziny 15-tej kończyć swe tournee i wracać do bazy (tj. do kotłowni), bo o tej godzinie drzwi do niej były bezwzględnie zamykane, nawet pomimo głośnych protestów matki. Aliści któregoś dnia, owo tournee po biurku Stasia przedłużyło się o blisko minutę i Stasio zastał zgodnie z przestrogą, drzwi zaspawane na amen. Musiał więc uśmiechniętemu artyście, zapewnić wikt i opierunek, aż do następnego dnia pracy. A ponieważ był to piątek poprzedzający wolną sobotę, mieli przed sobą dwa upojne dni, by się wzajemnie poznać. Stasio wówczas robił sam "remont" swego mieszkania, więc wizyta gościa (nawet tak mikrego!), stanowiła pewien zakłócający element planów. Cóż więc jednak było robić?

Wprawdzie ciekaw pływackiego stylu gościa, mógł nadłożyć trasy i wracać brzegiem rzeki, ale uznał, że "wszystkie drogi i tak prowadzą do Rzymu", czyli do niego, i że matka z pewnością nie podarowałaby mu manka - a oczy mogły mu się jeszcze przydać w robocie (jak choćby dzisiaj przy tej dłubanince)! Po przybyciu więc do domu, wstępnie zaprezentował gościowi ogólny brud, bałagan, nagromadzony materiał remontowy, narzędzia pracy i resztę swojego śmietnika. Po minie gościa Stasio poznał, że ten od razu poczuł się jak "w domu", czyli jak w kotłowni. Resztę kwestii omówili wspólnie przy kuwecie, z której gość wyskakiwał, gdy tylko Stasio tam go ekspediował. Po kilku minutach tej - pasjonującej obie umawiające się strony - zabawy w "kotka i myszkę", Stasio poznał po minie i oczach gościa, że oto nieuchronnie nadciąga proces oczekiwanej defekacji i tym samym, został uczyniony milowy krok wychowawczy. Odtąd każde zajęło się swoimi sprawami: Stasio "remontem", a gość - ruchliwym bałaganieniem w zaprezentowanym mu już, bałaganie i pamięciowym odświeżaniem sobie, od czasu do czasu, trasy do kuwety.
Jednak nie takiej efektywności swoich prac, Stasio wtedy oczekiwał! Miał nieodparte wrażenie, że za sprawą gościa, został zredukowany do roli więźnia. Niemal zawsze czuł na karku palący żar jego wrednych ślipek - a ilekroć się odwrócił, zawsze w zasięgu spojrzenia, był ten niemy nadzorca! Stasio próbował uciekać przed nim na drabinę, ale ten siadając pod nią, natychmiast wymuszał zmianę Stasinych planów. Owszem, niby przypadkowo, mógł wówczas spaść młotek. Ale pozostawała przecież jeszcze matka szczyla! Chwili intymności Stasio nie mógł zaznać nawet w kąpieli, bo gość musiał mu w niej asystować siedząc na obudowie wanny i wykazując niezdrowe zainteresowanie golizną Stasia. A przecież z wyuzdanym seksem, Stasio miał się zetknąć dopiero znacznie później w sanatoryjnym Ciechocinku!
Nawet noc nie przynosiła ukojenia skołatanym nerwom Stasia. Gdy Stasio próbował już spać, gość jeszcze po bałaganie latał - a rano, gdy zmęczony Stasio chciał sobie pospać, omyłkowo zaproszony natręt, już latał!!

Oczy wydrapię!! Internetu jeszcze wtedy nie było i Stasio nie dowiedział się, czy u kotów wykryto przypadki ludzkiej przypadłości ADHD. Nie byłoby to jednak niemożliwe, biorąc pod uwagę skutki ludzkiego, negatywnego oddziaływania na środowisko. Jeśli nawet takiej kociej przypadłości nie stwierdzono, to u swego gościa Stasio taki przypadek zdiagnozował bezapelacyjnie. Dochodząc do tego stwierdzenia, Stasio żałował poniewczasie, że tego piątkowego popołudnia, nie nadłożył jednak drogi do domu! - nawet ryzykując wcześniejsze niż przewidywał, pokonywanie życia o lasce, białej lasce! Stasio zawsze odczuwał uczuciowy deficyt , ale tak gorących afektów - raczej by nie oczekiwał! Takiego bowiem ładunku uczuciowej furii matczynej, nawet i jego spragniona gleba już by pewnie nie wchłonęła!!

W poniedziałek zaś zamiast do kotłowni, fałszywie nachwaliwszy podopiecznego pod niebiosa, przekazał go oczadziałemu z zachwytu kierowcy, który zamieszkiwał domek jednorodzinny. Okresowo też, zasięgał u niego źródłowych informacji o sierściuchu. Okazało się, że podopieczny rzucił do swych pazurów na kolana całe osiedle i był w jasyr brany wielokrotnie, a opiekun niemal każdego wieczora, musiał łazić po domach w jego poszukiwaniach. A odzyskawszy go, żegnany tam był rozdzierającym rykiem osieracanej dziatwy. Na osiedlu stopniowo narastała psychoza dziecięcego terroru: dziatwa bez kociego towarzystwa odmawiała posiłków, mycia ząbków i wieczornych paciorków do Bozi. W krańcowych przypadkach, wręcz dzieci zagrażały wstrzymaniem oddawania moczu! Zaniepokojony sytuacją opiekun, przekonał podopiecznego do przejścia na judaizm i wystrzygł mu gwiazdę na karku. Niestety! Wszystkie zastosowane środki ostrożności, spełzły na niczym - bożyszcze osiedla i tak dosięgło spodziewane przeznaczenie. Zostało skradzione, a sam uczynek pomyjami poplamił całe osiedle! Zapobiegliwi właściciele, nawet trawę z posesji, chować zaczęli na noc, by uniknęła ona losu kotka! Odtąd Stasio miał wyrzuty sumienia - może jednak powinien wtedy gościa udomowić?!



Oko cyklonu w zarodku!
Fido - Znajda
Fido - Bodyguard
Fido - Myśliciel
Fido - Przewodnik
Fido - Skarb
A buzi..?!!
Fido - Pieszczoch
Fido - Śpioszek
Fido - Cham
Fido - Żebrak
Fido - Kalkulator

Następnie więc psi czas zawładnął jego egzystencją, gdy Stasio miał psa. Ale zanim go miał, to najpierw odziedziczył z całym jego bagażem. Nie było tego zresztą wiele - ot, mały kaganiec, jakaś smycz, dwie miski... Pies miał na imię Fido i został tak nazwany przez swoich dziecięcych właścicieli. Imię nie podobało się Stasiowi, bo przypominało imię cyrkowego klauna. Ale skoro Stasio już musiał mieć psa, to chciał posiadać przynajmniej poważnego - bo na przewagę jakiejkolwiek w nim rasy, przestał liczyć, gdy tylko pierwszy raz go ujrzał. Imię jednak pozostało, bo wbrew niechęci do niego Stasia, psu się ono spodobało i zawsze na nie reagował ze zrozumieniem. Jego zapsienie tego świata, też przywoływało odległe wspomnienia losów Stasia - również darł pysk wniebogłosy jako ostatni klient kartonowej, psiej porodówki na targu. Idąca mimo, babcia z wnukami, zabrała wtedy to-to, ulegając ich prośbom i gorącym zapewnioniom o zrozumianych obowiązkach. Rudzielec wszystkich ras, dumnie więc ochrzczony Fido, miał stanowić obiekt gorących uczuć rodzinnych. Jednak kompletnie zaskoczeni jakością psiego nabytku rodzice, postawili jeden warunek: albo Fido załatwi sobie papiery tylko jednej rasy, albo won! Po burzliwej (tylko w okrojonym, dwuosobowym gronie!) naradzie, Stasio z mamą uznali, że skoro Fido nie posiada jeszcze zdolności kredytowych, a oni nie zastawią mieszkania pod bankowy kredyt na zrealizowanie tego nieosiągalnego warunku, to ten pies bez dominującej rasy, zostanie przez nich zaadoptowany. I tak oto, Fido stopniowo zdominował norkę Stasia. Rozpoczął od prób wypchnięcia Stasia z łóżka. Szczęściem ten kładł się pierwszy i przezornie od ściany. Potem eskalacja dominacji już tylko rosła! Najpierw Stasio stracił swoje ulubione miejsce w fotelu przed telewizorem, które zaanektował Fido, i na które - choć z telewizyjnych programów ani w "psi ząb" nie rozumiał! - z czasem kazał się podsadzać. Następnie zażądał windy na spacery, a skoro Stasio żądania nie realizował, zagroził defekacjami w mieszkaniu lub wynoszeniem go na spacery i ponownym wnoszeniem po. Stwierdził, że robi się już za stary na wędrówki po schodach o własnych siłach. Stasio i ten wyraz dominacji zaakceptował, zwłaszcza, że dostrzegł pewne sprzężenie zwrotne w ich uczuciowych relacjach. Gdy pewnej nocy Izolda zbyt natarczywie dopominała się u Stasia swych praw, Fido pośpieszył mu z pomocą i zrobił z nią porządek, budząc Stasia. Zrealizował też sobą, pęd Stasia do upragnionej sławy na ustach nieprzebranych tłumów wielbicieli. Z nudów spoglądając w fałszywe oczka Fida, Stasio dostrzegł w nich przebłysk matematycznego geniusza. Ulegając podszeptowi intuicji, Stasio odniósł niebywały suces dydaktyczny - Fido opanował biegle tabliczkę mnożenia! Ponieważ nie opanował jeszcze jednak, trzymania ołówka w jednej łapie, jedynie psim językiem wynik był artykułowany. Z uwagi na protesty niewyrozumiałych sąsiadów, Stasio sprawdziany mnożenia, ograniczył do dziesięciu (a jak bywał w złym humorze, to do dwunastu!). Od tej pory, pławił się w rosnącej sławie Fida. Rozmyślnie rozpowszechniona wieść o psich zdolnościach, "pocztą pantoflową" błyskawicznie rozniosła się w dziecięcym środowisku. O ile tylko Fido wyprowadził Stasia na spacerek i trafiali na jakiegoś wtajemniczonego dzieciaka, od razu byli nagabywani: "Niech Fido pomnozy! Niech Fido pomnozy!!" - i dla świętego spokoju okolicy, Fido zawsze bezbłędnie artykułował radośnie wynik mnożenia. Po jego przedwczesnym ewakuowaniu się do "Psiego Nieba", Stasio urządził mu Powązki blisko miejsca zamieszkania i zawsze z czułym sentymentem go wspomina, mijając je. Bo chociaż "Fido to cham" (jak zwykła mawiać mama), choć Stasiowi nie okazywał oczekiwanego szacunku i go gryzł, to jednak był prawdziwym, lojalnym przyjacielem Stasia - o tym, co od Stasia usłyszał lub zobaczył na własne, kaprawe oczy, nidy i nigdzie nie puścił "pary z psiego pyska"! I choćby za tę postawę, Fidemu należy się wdzięczne, choć tylko pamięciowe, Stasine epitafium!

Z upływem czasu, stajnia licznych koników Stasia, przemieniła się w lichą stajenkę, po której pałetają się jeszcze dwa - w porywach może trzy! - liche i wychudzone chabety. Jedną z nich pozostał literacki bzik, prawie tak leciwy, jak leciwy jest Stasio. Różne też miał on oblicza i jedną, smutną prawdę - z upływem czasu, redukował marzenia, zamieniając je w rosnące oznaki starzenia. Pod wpływem, bowiem, tego bzika w dzieciństwie, marzenia długo nie wpuszczały snu do sypialni Stasia, a mimo to, wstawał on rześki i wypoczęty. Po latach tamte relacje całkowicie zniknęły i mimo, że do sypialni Stasia sen teraz już marzeń nie wpuszcza, to Stasio i tak wstaje zmęczony. Nawet jeżeli jakiemuś udało się jednak tam cudem wtargnąć, to zanim dobrnęło ono do łóżka Stasia, sen zdążył już troskliwie go przed nim osłonić (obecnie Stasio nawet nie kojarzy momentu, w którym marzenia tak gwałtownie pierzchły z jego sypialni!). A przecież powracają jeszcze odpryski skutków tamtych marzeń. Ot, choćby wspomnienie zauroczenia detektywistyczną literaturą fachową cyklu: "Pan Samochodzik i...". Toż przecież pod jej wpływem, Stasio z innymi pasjonatami, natychmiast zlokalizowali miejsce ukrycia skradzionego rowera jednego z nich i wskazali jej sprawcę! Środowisko zamieszkania Stasia, delikatnie to ujmując, było mieszane - wszyscy się znali, wzajemnie pozdrawiali, obgadywali tyle o ile, uśmiechali się do siebie (może nawet i z sympatią!)... Ale nienaruszalną jego zasadą było, że coś mogło ginąć wszystkim i wszędzie, byle nie tu! By zachować czystość, własnego gniazda się przecież nie kala - jakie by tam ono nie było! A tu nagle środowiskowemu koledze zginąl rower!! Gdyby nie wspomniana literatura fachowa, ów rower pewnie by do dziś się nie odnalazł. Jednak pod jej wpływem, grupa tropicieli od razu udała się do piwnicy nowo wprowadzonej rodziny, gdzie potwierdziła istnienie poszukiwanego przedmiotu kradzieży. Mając dowód przestępstwa żywo przed oczami, grupa ta udała się następnie pod drzwi mieszkania i wytaczając argumenty wrzaskiem "Jasiu, oddaj rower!", wywołała oskarżonego na korytarz. Mimo jego zaciekłej obrony, tak schlastała go posiadanymi dowodami (w tym i argumentem, "że jest to pierwsza kradzież, odkąd on się tu sprowadził!"), aż zwabiona hałasem, w sukurs pośpieszyła latorośli matka. Po zapoznaniu się z tymi dowodami, ciągnącymi - niczym kamienie młyńskie! - syna i całą rodzinę na dno towarzyskiego ostracyzmu, matka słowami: "Jasiu, a oddaj im ten rower!", doprowadziła do oczekiwanego zwycięstwa ślepej sprawiedliwości. Nad zasadami Jasia, środowisko jednak musiało jeszcze popracować i Stasio nie jest pewien, czy mimo wkładanych wysiłków, Jasio jednak czasem w przyszłości i tak nie pokalał własnego gniazda. (Dygresja! Obserwując swojego tatę, nie przysłanianego już od jakiegoś czasu środkiem dyscyplinującym, Stasio nie był tak do końca przekonany, czy owa zasada o niekalaniu gniazda, dotyczyła również świata dorosłych - bo jego taty z pewnością nie! Tata-hazardzista, z domu do lombardu wyniósłby wszystko! Wyniósłby pewnie i Stasia, gdyby nie czujne oko mamy. W końcu tata, zorientowawszy się, że za plecami ma już tylko ścianę, a przed sobą niewiele do wyniesienia wobec tego czujnego oka mamy, zdecydował się na desperacki krok... i wyniósł siebie. Stasio nie wie jednak, za ile tata poszedł w lombardzie i czy komuś w ogóle udało się go opchnąć!).

Tak, oto, wszystkie koniki Stasia, zamiast przemian w rącze rumaki czystej krwi, stawały się w rękach Stasia co najwyżej perszeronami - i to takimi, które trzeba było wręcz prowadzać do żłobu, bo same drogi tam by nie znalazły! Rozpadająca się ze starości zagroda Stasia, zyskała obecnie kolejną - tym razem z pewnością ostatnią! - chabecinę. Nauczony doświadczeniem Stasio wie, że nawet gdyby miała na to "papiery", nie zdąży już go zanieść na pole informatycznej chwały. Nie pozwoli na to, ani kurczący się w zastraszającym tempie, magazyn - pozostawionego Stasiowi - czasu, ani zdewastowane i niekompletne obszary, jego pamięciowego, twardego dysku. Bawi go jednak grzebanie przy niej - czego efektem jest i ta podstrona jego życiorysu. Stasiowi pozostało już niewiele rozrywek i poświęcanie się tylko wyrywaniu włosów z uszu, nie wypełnia mu tej resztki wolnego czasu. Nowa pasja, skutecznie wyparła inne, gdy Stasio skonstatował, że nie po to został wyposażony w głowę, by mu włosy rosły w uszach - nawet jeśli mają tam mniej powierzchni do obskoczenia!